Udało nam się ostatnio wyjechać na kilka dni, nieplanowanie, niespodziewanie, zupełnie spontanicznie. Jako że kochamy nasze polskie morze, rzuciło nas do Karwii, latem podobno totalnie przepełnionej, za to w kwietniu… W kwietniu byliśmy jednymi z nielicznych ludzi poza mieszkańcami, cała plaża dla nas, cisza, spokój, cudownie.
Mając świadomość tego, że sezon turystyczny nad morzem zacznie się dopiero za jakiś czas, szukając noclegów rozglądałam się za takim obiektem, gdzie bez problemu można ugotować sobie obiad – byłam pewna, że będziemy mieć problem, żeby znaleźć coś „na mieście”, a jeśli nawet, to maksymalnie frytki i zwiędnięte surówki, jak bywało już nie raz. Z tego powodu zabraliśmy trochę jedzenia ze sobą, żeby nie musieć na miejscu szukać i kombinować od pierwszego dnia. Spakowaliśmy też małą wałówkę na drogę, nie wiedząc, ile czasu zajmie nam podróż i nie chcąc ryzykować śmierci głodowej na wypadek „w”.
Poniżej mały pomocnik – może przyda się Wam przed pierwszymi, wegańskimi wyjazdami – wałówka na podróż, jedzenie zabrane na pobyt, pierwsze zakupy na miejscu i jedzenie w drodze powrotnej.
NA PODRÓŻ ZABRALIŚMY PRZEKĄSKI:
- kanapki z pasztetem sojowym paprykowym (Sante ale produkowane dla Carrefour, w cenie 2,49 zł) – dobrze znoszą nawet wiele godzin w zapakowaniu, pieczywo nie rozmaka, smak zostaje w porządku, dość szybko sycą, można jeść nie robiąc specjalnego postoju, wystarczy popić wodą i pożar głodu ugaszony;
- jabłka i banany – łatwe do zjedzenia bez wcześniejszych przygotowań (obierania, krojenia, wożenia w pudełkach), wyciąga się z torby i zjada, idealne w momencie, kiedy coś by się przekąsiło ale nie kanapkę, nie wymagają popijania = mniej postojów na sikanie ;)
- soki w 1-litrowych kartonikach – bezpieczniejsze, niż w szklanych butelkach, kiedy coś by się wypiło, ale żeby nie była to woda, chociaż woda to podstawa, wiadomo, i dla dzieci, i dla dorosłych;
- wafle kukurydziane/ryżowe – do pochrupania i popicia sokiem, głównie dla młodych i bardziej dla rozrywki, niż faktycznego najedzenia się w razie głodu;
- batony energetyczne Zmiany Zmiany – niezastąpione, błyskawiczne zastrzyki energii w odpowiednim rozmiarze, możliwe do jedzenia nawet za kierownicą, dla dorosłych nasze ulubione Aloha i Lewy Sierpowy, dla dzieci Urwisy bananowe i jabłkowe;
- 100% owocowe żelki Veri Beri – dla dzieci, gdyby napadła je chęć zjedzenia czegoś słodkiego, ale nie tak dużego, jak baton, staram się zawsze mieć coś takiego w torebce, w szczelnie zamykanych paczuszkach długo zachowują świeżość.
Taka prosta wałówka na podróż w zupełności nam wystarczyła, jechaliśmy w nocy, więc aż tak bardzo nie chciało się jeść, dzieci większość drogi przespały, przegryzały coś tylko budząc się czasem, bardziej dla zajęcia się czymś, niż z głodu. Po dojechaniu na miejsce zjedliśmy pierwsze proste śniadanie złożone z chleba z pasztetem i pomidorów, które zabraliśmy ze sobą. Jak wspomniałam wcześniej do bagażnika wrzuciliśmy trochę jedzenia, ponieważ zupełnie nie wiedzieliśmy, co zastaniemy na miejscu, czy będzie możliwość zjedzenia czegoś na mieście, co da się kupić w lokalnym sklepie, itd. Poza tym, po wielu godzinach jazdy komu chciałoby się latać od razu za karmą?
ZE SOBĄ ZABRALIŚMY ZATEM:
- chleb, pamiętając o tym, że na Pomorzu niestety jeszcze nigdy nie udało nam się kupić dobrego pieczywa oraz słoiczek oleju kokosowego do smarowania;
- kilkanaście pomidorów malinowych na pierwsze śniadanie – każdy dostał miseczkę pomidorów, zagryzł kilkoma kawałkami chleba z pasztetem, popił sokiem pomarańczowym i już mogliśmy ruszać na podbój nowych terenów ;)
- kilka pasztetów sojowych w różnych smakach, żeby móc posmarować czymś chleb nawet w pokoju, nie tracąc za bardzo życia na przygotowywanie śniadania (jeśli potrzebujecie smacznych produktów bezglutenowych szczerze polecam pasztety Veggiebel) oraz kilka wegańskich jogurtów z owocami Valsoja, dla urozmaicenia tych pasztetowych śniadań, zwłaszcza dzieciom;
- dżem truskawkowy babci Ewy, dla celów dokładnie jak wyżej,
- w małej lodówce turystycznej wege wędliny i wege parówki Polsoja różnych rodzajów, wegański majonez Valsoja oraz kilka kostek tofu w różnych smakach, żebyśmy mogli szybko i bez gotowania zjeść coś na kolację;
- przygotowaną w domu pastę z suszonych pomidorów z nasionami – ulubione przez nasze młodsze dziecko smarowidło do pieczywa, które na dodatek bez problemu wytrzymuje kilka dni w słoiku – oraz niezastąpione do niej ogórki kiszone;
- cytryny, imbir i czosnek, żeby nie dać się nadmorskim zimnym wiatrom,
- 3-litrowe soki wyciskane z owoców + jabłka, banany i melona, żeby mieć jakieś owoce „na dzień dobry”.
Patrząc na tę listę wydaje się, że jedliśmy prawe same sojowe gotowce i… tak właśnie było, ale w moim przekonaniu właśnie w takich sytuacjach sprawdzają się one najlepiej, kiedy nie ma warunków/czasu/ochoty robić czegoś samemu, a jednak chce się zjeść coś dobrze smakującego, po co wystarczy tylko sięgnąć do lodówki, i dobrze byłoby, żeby przy okazji miało to jednak jakąś wartość odżywczą.
Wege parówki można łatwo podgrzać ale też zjeść na zimno, wege wędliny z wege majonezem naprawdę świetnie smakują na wakacjach, a tofu można zjeść na zimno w plastrach, rozdrobnione widelcem, a także łatwo podsmażyć bez większych ceregieli, więc ten zestaw wystarczył nam na wszystkie śniadania i kolacje do końca pobytu, bez konieczności latania co chwilę do sklepu i szukania czegoś do jedzenia.
Po przyjechaniu na miejsce wybrałam się na poszukiwanie sklepu, żeby kupić coś na pierwszy obiad. Znalazłam „Groszek”, a w nim wszystkie podstawowe produkty, więc bez problemu zrobiłam PIERWSZE ZAKUPY, A W NICH ZNALAZŁY SIĘ:
- ziemniaki i cebulka,
- ryż, sok pomidorowy i przyprawy do zrobienia zupy pomidorowej,
- makaron literki do zupy dla dzieci,
- mrożona mieszanka warzyw do ryżu i tofu,
- wegetariańskie zupki chińskie – bo były,
- kaszubska musztarda do polsojowych parówek czyli totalny full wypas ;)
Za jednym zamachem kupiłam więc teoretycznie 3 łatwe do przygotowania obiady (ziemniaki z cebulką i przywiezionym tofu, zupa pomidorowa z ryżem/makaronem, ryż z mieszanką warzyw i tofu) + zupki chińskie na wypadek chęci zjedzenia zupki chińskiej.
To wszystko okazało się jednak nie za bardzo potrzebne, ponieważ na miejscu czekała na nas NIEZŁA NIESPODZIANKA…
Szczegółowo napiszę o niej jednak w osobnym poście, ponieważ ten robi się niebezpiecznie długi, a na koniec dodam jeszcze kilka słów o jedzeniu w drodze powrotnej.
Z Karwii wyjeżdżaliśmy po sutym obiedzie w restauracji, na drogę nie braliśmy więc nic, poza chrupkami i piciem dla dzieci. Kiedy po kilku godzinach zachciało nam się jeść skręciliśmy na STACJĘ BENZYNOWĄ, NA KTÓREJ KUPILIŚMY:
- paczkowane, włoskie bruschetty w 2 smakach – z suszonymi pomidorami oraz czosnkowe (nie pamiętam nazwy firmy),
- paprykowe Popcool Chips Sonko (chipsy popcornowe, fajna rzecz, bez tłuszczu, konserwantów i glutaminianu),
- batony energetyczne Foods By Ann w 3 smakach, które na szczęście okazały się tak dobre, że pożarłam wszystkie na raz.
Dobrze, że jestem optymistką i potrafię dostrzec pozytywny aspekt tych zakupów – kupiliśmy coś wegańskiego, gotowego do jedzenia, nie musieliśmy zostać głodni. Nie umiałam jednak oprzeć się pokusie poprzeklinania na to, że bistro stacji to mięso popychane mięsem, a na to mięso, i ludzi nie jedzących go firma ma najwyraźniej w d…, mimo wyraźnych sygnałów, że jest potrzebna taka opcja. Wystarczyłoby udostępnić hot-doga z wegańską parówką, a jakże inne wrażenie wyniosłabym z tych „odwiedzin”. No ale nic, zjedliśmy nasze zakupy już jadąc w samochodzie, popiliśmy kawą i jakoś to przeżyliśmy, jednak jeszcze na jakiś czas pozostało wkurwienie, że akurat w takim punkcie jesteśmy ignorowani (jakby weganie nie jeździli samochodami), mimo coraz szybciej rosnącej liczby wegan w Polsce i na świecie…
Podsumowując – nie ma żadnego problemu, aby kupić wegańskie gotowce już w prawie każdym sklepie i nie ma problemu z zabraniem ich w turystycznej lodówce nawet na drugi koniec kraju, nie ma żadnego problemu z przygotowaniem wegańskiej wałówki na podróż i nie ma problemu z przygotowaniem wegańskich, prostych posiłków na wyjeździe, z produktów kupionych w lokalnym spożywczaku, jednak wybierając się w dłuższą drogę, lepiej zabrać ze sobą jakiś prowiant na wypadek głodu, bo na stacjach benzynowych można liczyć jedynie na suchy chleb dla konia.
Ok, w następnym poście o wegańskim jedzeniu nad morzem w kwietniu i będzie to baaardzo pozytywny wpis, zapraszam :)
Sylwia Falkiewicz
Bardzo, ale to bardzo uwielbiam czytac, sluchac, uwielbiam Pani przepisy..ahh wszystko jest takie naturalne,domowe i piękne :) Pozdrawiam
Jej, dziękuję bardzo, cieszę się, że normalność może się podobać, pozdrawiam serdecznie :)
Nie rozumiem – wpis zaczyna narzekaniem na problem z dostępem do warzyw w Polsce a kończy się na tym, że w sumie warzywa są jednak dostępne ;) Nie przesadzajmy, jeśli nie jedzie się na totalne odludzie, to dostanie się wszystko co niezbędne, na wyższym pułapie cenowym za pobyt wegańskie posiłki, to żaden problem i wybór może nie wielki, ale jest w miejscówkach, na wsiach o warzywa łatwo a na biwak bez cywilizacji strączki i puszki załatwiają sprawę.
No problemo weganeiro.
Po pierwsze, gdzie tu narzekanie na problem z dostępem do warzyw w Polsce? Napisałam o obawach dotyczących konkretnie możliwości zjedzenia obiadu w miejscowości, która jest typowo sezonową turystyczną, na co dzień ma poniżej 900 mieszkańców, a my na dodatek pojechaliśmy na sam jej koniec, gdzie dookoła wyłącznie domy gościnne (w większości jeszcze nieczynne lub w remontach przed sezonem) i żadnych sklepów czy restauracji pracujących poza sezonem, a ponadto jeszcze w czasie świąt wielkanocnych, kiedy nawet normalnie większość takich obiektów po prostu nie pracuje. Poza tym jakość jedzenia w polskich knajpach często zostawia wiele do życzenia i gdybym miała jeść frytki śmierdzące starym olejem i marchewkę, której świeżość przeminęła z wiatrem, to naprawdę wolę sobie zalać zupkę chińską. Na szczęście okazało się, że działa tam całoroczny hotel, a w nim restauracja z pysznym jedzeniem i o tym będzie w następnym poście, jednak oprócz niego w tym momencie nie było naprawdę nic, i gdyby dla kogoś ta opcja okazała się zbyt droga, pozostałoby faktycznie tylko gotowanie samemu, po zrobieniu najpierw zakupów w większym sklepie 6 km dalej.